niedziela, 23 marca 2014

Adrenaline Mob, Men of Honor






Adrenaline Mob, Men of Honor 
(18.02.2014)


Russell Allen - śpiew (Symphony X)

Mike Orlando - gitary

John Moyer - bas (Disturbed)

A. J. Pero - perkusja (Twisted Sister)




Nie ma ludzi niezastąpionych. Okazuje się, że strata tak genialnego perkusisty jak Mike Portnoy wcale nie musi zespołowi szkodzić: tak było w przypadku Dream Theater, tak jest z Adrenaline Mob, których drugi album Men of Honor świeżością i polotem dorównuje debiutowi.
Co prawda język muzyczny zespołu nieco się uprościł, ale nie stało się to jego wadą. Wartość Men of Honor tkwi bowiem nie w elementach progresywnych – takich tu znajdziemy niewiele – lecz w prostocie i sile przekazu. Płyta mieści jedenaście utworów o surowym, soczystym, amerykańskim brzmieniu i charakterze; zespół celuje w środki rodem z tradycji hard rocka i heavy metalu, z lekką domieszką grungu’e, nu metalu, a nawet rapcore’u.
Trudno o lepsze i dobitniejsze otwarcie płyty niż początkowy, instrumentalny fragment Mob Is Back. Zawziętość i energia swoistego intro nie pozostawia złudzeń co do stylistyki kolejnych ścieżek. Come On Get Up brzmi jeszcze nowocześniej i faktycznie najbardziej nadawało się na singiel zapowiadający album. Proste, wyraziste riffy, skandowane i wykrzykiwane teksty zdradzają wpływy Disturbed – macierzystego zespołu nowego basisty Adrenaline Mob Johna Moyera. Wpływy młodszych amerykańskich zespołów słyszalne są również w funkrockowym momentami Let It Know i Men of Honor. Ten ostatni kusi finezyjną gitarową solówką, ale w całość brzmi zbyt mdło i ślamazarnie jak na utwór tytułowy. Dearly Departed uderza zwięzłością muzycznej treści i pacyfistycznego przesłania tekstu. Najdłuższe, niespełna sześciominutowe Feel the Adrenaline aspiruje do roli punktu kulminacyjnego albumu. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie fakt, że utwór jest kalką – zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej – popularnego Fuel Metalliki. Przemożny wpływ thrashmetalowej legendy uwidacznia się także w najcięższym na płycie Judgement Day. Niemniej jednak utwory te stanowią kawał dobrej muzyki, z mięsistymi brzmieniami gitar i ekspresywnymi, na pół growl’owymi partiami wokalnymi (Russell Allen śpiewa tu agresywniej i ostrzej niż z Symphony X!). Jak na heavy metal przystało w każdym niemal utworze znaleźć można także szybkie, wirtuozerskie sola (House of Lies). Słabszymi ogniwami albumu są ballady. Przerysowane, archaizujące brzmienia gitar w Behind This Eyes i Fallin' to Pieces brzmią pretensjonalnie i pusto. Akustyczne Crystal Clear jeszcze jakoś się broni, ale z pewnością nie dorównuje All On The Line z pierwszego albumu zespołu.
Men of Honor pozostawia lekki niedosyt. To muzyka raczej „do samochodu”, nie zawsze sprawdzi się jako przedmiot dźwiękowej kontemplacji w wygodnym domowym fotelu. Cięte riffy i solówki, ciężki, mocny wokal spodobają się przede wszystkim fanom heavy metalu w amerykańskim wydaniu. Miłośnikom muzyki progresywnej album po kilku przesłuchaniach po prostu się znudzi.