czwartek, 24 września 2015

Muse, Drones


Muse, Drones
(05.07.2015)

Matthew Bellamy – śpiew, gitara, fortepian
Chris Wolstenholme – bas
Dominic Howard – perkusja 





            Na pierwszy rzut oka porównywanie Muse z legendarnym Queen może wydawać się przesadą. Jednak im głębiej wniknąć w postawy i twórczości tych dwóch brytyjskich zespołów tym więcej odnaleźć można podobieństw. U jednych i drugich ideą kluczową jest jedność w różnorodności: hardrockową siłę równoważą subtelność i liryzm, wrzeszczące gitary wychodzą naprzeciw falsetowym partiom wokalnym, a aranżacyjno-produkcyjna finezja kontrastuje z lapidarnością i uniwersalnością przekazu. Jest jeszcze kilka innych szczegółów, takich jak zamiłowanie do pianistycznej klasyki (Chopin, Czajkowski, Rachmaninow), patetyczny (hymniczny?) ton ballad, czy spektakularne koncertowe widowiska, zwłaszcza na rodzimym stadionie Wembley.
            Muse (i znów – tak jak kiedyś Queen), za wszelką ceną stara się łączyć zaspokajanie swych wygórowanych aspiracji muzycznych z raczej merkantylną ambicją tworzenia popowych hitów. Dlatego płyty są tak mocno zróżnicowane wewnętrznie. Otwierające album Dead Inside na pierwszy plan wysuwa brzmienia elektroniczne, te zresztą tłusto okraszają niemal wszystkie utwory. Psycho, muzyczny obraz walki o resztki niezależności i człowieczeństwa, jest z jednej strony garażowo-rockowy, z drugiej ironicznie taneczny; bo „dziurawiony” żołnierskimi okrzykami. Z kolei charakter Mercy można porównać do wcześniejszych, bardziej popowych hitów zespołu takich jak Starlight czy Supermassive Black Hole. Delikatne, niewinne motywy fortepianu zagłusza dopiero ostrzejszy refren i błagający o tytułową „litość” flażoletowy głos Bellamy’ego. Pierwsze albumy Muse przypomina także dłuższy Reapers, z typowymi dla zespołu przytłaczającymi brzmieniami gitar. To one sprawiają, że zakończenie utworu uznać można za najbardziej ekspresywny, kulminacyjny moment płyty. Napięcie nie spada zbyt szybko za sprawą nie mniej dramatycznego The Handler i Defector. Ten ostatni poprzedzony został fragmentem przemówienia Kennedy’ego i jest w gruncie rzeczy protest-songiem, apologią (utraconej?) wolności i niezależności. Zupełnie inne w charakterze (miejscami Beatlesowskie, miejscami w stylu U2) Revolt, wyróżnia przyspieszony, pogodny refren. Narastające i gęstniejące z minuty na minutę Aftermath to najbardziej liryczny utwór na płycie. Jego rozciągnięta forma i pełniące rolę spajającego tła partie smyczków przypominają trochę pomysły z Exogenesis: Symphony. Długo rozkręca się także The Globalist, którego początek kpiąco imituje muzykę z amerykańskich westernów. Zaskakujące post scriptum stanowi Kill By Drones – groteskowy pastisz polifonicznego renesansowego motetu w całości zmontowany wyłącznie z ponakładanych partii wokalnych Bellamy’ego.
            W warstwie tekstowej album jest mocno zaangażowany politycznie, a w zasadzie apolitycznie. Przedmiotem ostrej krytyki staje się tutaj dehumanizacja, wykorzystywanie technologii do zniewalania ludzkich umysłów, również – co niemniej ważne - anihilacja emocji. (Może to nawiązanie do Orwellowskiej wizji świata przyszłości naszkicowanej w powieści Rok 1984?). Warstwa muzyczna jest niemniej ironiczna i atrakcyjna brzmieniowo zarazem (świetne i pomysłowe partie gitarowe). Po raz kolejny Muse udowadnia, że ma niezwykły talent do komponowania prostych, wyrazistych, wgryzających się w ucho riffów i tematów. Między innymi dlatego trudno zaliczać go do rocka progresywnego, czy nawet neoprogresywnego, jak chcieliby widzieć go niektórzy słuchacze i krytycy. Jest po prostu dobrze zrobionym, ambitnym pop rockiem. Czyż nie takie idee przeświecały kiedyś Queen?

piątek, 14 sierpnia 2015

Symphony X, Underworld


Symphony X, Underworld
(24.07.2015)


Russell Allen - śpiew
Michael Romeo - gitara
Michael Pinnellainstrumenty klawiszowe
Michael Lepond - gitara basowa
Jason Rullo - perkusja




          Underworld jest kolejnym, dobitnym dowodem, że Symphony X należy do ścisłej czołówki progmetalu. Elementy symfoniczne, progresywne, powerowe i thrashowe przenikają się tu w odpowiednio dobranych proporcjach. Twórcom udało się stworzyć muzykę ambitną i ciężką, a jednocześnie przystępną w odbiorze. Upodabnia ją to do barwnej Paradise Lost (2007), a odróżnia od Iconoclast (2011), która wielu fanom wydawała się zbyt jednorodna i monotonna.
          Underworld nie jest – przy czym upierają się członkowie zespołu – albumem koncepcyjnym, ale posiada sporo cech pozwalających traktować go w ten sposób. Tytuły i teksty utworów odsyłają wprost do mitu o Orfeuszu oraz Boskiej komedii Dantego, z inspiracji której powstały sugestywne opisy czarcich zaświatów. To zresztą nie nowość, że Symphony X zawsze sięga po wielkie tematy.
          Dwuminutowa, wyjątkowo mroczna i patetyczna uwertura zbudowana została na brzmieniach orkiestrowych i chóralnych, jednak pod względem muzycznym chyba nie dorównuje Oculus Ex Inferni z Paradise Lost. Złowieszczy prolog płynnie przechodzi w szaleńczo nakręcone Nevermore. Tempo i nieustępliwa motoryka głównych riffów dosłownie miażdży uszy, a gitara w rękach Michel Romeo staje czymś w rodzaju dźwiękowego perpetuum mobile. Dobrze, że właśnie ten utwór zespół wybrał na singiel promujący płytę. Tytułowe Underworld jest wolniejsze, ale za to cięższe (w refrenach Russell Allen niemal growluje) i bardziej zróżnicowane konstrukcyjnie. Ukojenie przynosi Without You, które jest najlżejszym utworem, dzięki czemu ma szansę szybko „wpaść w ucho” nie tylko fanom metalu. Metalowcom zaś, przypadnie do gustu Kiss of Fire, bodaj najcięższy utwór w historii zespołu. Agresywny, deathmetalowy niemal wstęp i ostre jak brzytwa chorusy zdają się do Symfoników nie podobne. Charon uznać trzeba za najmniej udany utwór albumu. Brak mu wyrazistości, zarówno w motywach gitar, jak i partii wokalnej. Z kolei kulminacyjny moment płyty przynosi niemal dziesięciominutowe, wielowątkowe Hell and BackIn my Darkest Hour, Run with The Devil, a zwłaszcza końcowe Legend zbliżają się do stylistyki, brzmienia i sposobu budowania formy liderów progmetalowej sceny – Dream Theater. Wpisują się jednocześnie w uniwersalny schemat konstrukcyjny: mocna, rytmiczna zwrotka, szlagierowy, bardziej liryczny refren i – w drugiej fazie utworu – wirtuozowskie solówki. Co ważne, model ten w większości przypadków się sprawdza – utwory są świetnie wyważone dramaturgicznie. Swansong na przykład zrazu wysuwa na pierwszy plan temat fortepianu. Szkoda tylko, że ich początkowy temat jest żywcem wyjęty z When All Is Lost z Iconoclast. Druga część utworu oryginalnością aranżacji wynagradza wtórny początek „łabędziego śpiewu” (czy utwór nie symbolizuje czasem śpiewu Orfeusza mającego wrócić do żywych jego Eurydykę?). Sposób figuracyjnego riffowania z Nevermore powraca w zamykającym płytę Legend. Na uwagę zasługuje pomysł by zakończyć podróż po zaświatach niejako w pełnym biegu. Utwór, podobnie jak sam tekst, po prostu urywa się, zostawiając słuchacza z nutą niedopowiedzenia.

          Symphony X zawsze stawiało na kompozycję, na muzykę samą w sobie, nie tylko na aranżacyjno-produkcyjne fajerwerki. Mamy tu przecież do czynienia z zespołem dojrzałym, w pełni świadomym swych możliwości, o w pełni ukształtowanym stylu, ale i z udanymi próbami jego rozszerzania. Te drobne urozmaicenia i unowocześnienia, zdecydowanie podziałały na korzyść brzmienia i stylu. Co więcej, na Underworld nie brakuje wolniejszych i subtelniejszych fragmentów, balladowych, melodyjnych refrenów i momentów muzycznego wytchnienia. Dzięki temu albumu łatwiej słucha się w całości. Na szczególne pochwały zasługuje Russell Allen. Wokalista barwnie różnicuje głos, pokazuje, że potrafi śpiewać zarówno agresywnie, jak, i subtelnie (tego brakowało na przedostatniej Iconoclast). Gdyby tak jeszcze większy użytek zrobić z klawiszy (pierwsze płyty zdają się pod względem bardziej pomysłowe) i urozmaicić nieco popisowe, gitarowe sola album byłby wzorcowy.