Muse, Drones
(05.07.2015)
Matthew Bellamy –
śpiew, gitara, fortepian
Chris Wolstenholme –
bas
Dominic Howard –
perkusja
Na pierwszy rzut oka porównywanie
Muse z legendarnym Queen może wydawać się przesadą. Jednak im głębiej wniknąć w
postawy i twórczości tych dwóch brytyjskich zespołów tym więcej odnaleźć można
podobieństw. U jednych i drugich ideą kluczową jest jedność w różnorodności:
hardrockową siłę równoważą subtelność i liryzm, wrzeszczące gitary wychodzą
naprzeciw falsetowym partiom wokalnym, a aranżacyjno-produkcyjna finezja
kontrastuje z lapidarnością i uniwersalnością przekazu. Jest jeszcze kilka
innych szczegółów, takich jak zamiłowanie do pianistycznej klasyki (Chopin,
Czajkowski, Rachmaninow), patetyczny (hymniczny?) ton ballad, czy spektakularne
koncertowe widowiska, zwłaszcza na rodzimym stadionie Wembley.
Muse (i znów – tak jak kiedyś
Queen), za wszelką ceną stara się łączyć zaspokajanie swych wygórowanych
aspiracji muzycznych z raczej merkantylną ambicją tworzenia popowych hitów.
Dlatego płyty są tak mocno zróżnicowane wewnętrznie. Otwierające album Dead
Inside na pierwszy plan wysuwa brzmienia elektroniczne, te zresztą
tłusto okraszają niemal wszystkie utwory. Psycho, muzyczny obraz walki o
resztki niezależności i człowieczeństwa, jest z jednej strony garażowo-rockowy,
z drugiej ironicznie taneczny; bo „dziurawiony” żołnierskimi okrzykami. Z kolei
charakter Mercy można porównać do wcześniejszych, bardziej popowych hitów
zespołu takich jak Starlight czy Supermassive Black Hole. Delikatne,
niewinne motywy fortepianu zagłusza dopiero ostrzejszy refren i błagający o
tytułową „litość” flażoletowy głos Bellamy’ego. Pierwsze albumy Muse przypomina
także dłuższy Reapers, z typowymi dla zespołu przytłaczającymi brzmieniami
gitar. To one sprawiają, że zakończenie utworu uznać można za najbardziej
ekspresywny, kulminacyjny moment płyty. Napięcie nie spada zbyt szybko za
sprawą nie mniej dramatycznego The Handler i Defector.
Ten ostatni poprzedzony został fragmentem przemówienia Kennedy’ego i
jest w gruncie rzeczy protest-songiem, apologią (utraconej?) wolności i
niezależności. Zupełnie inne w charakterze (miejscami Beatlesowskie, miejscami
w stylu U2) Revolt, wyróżnia przyspieszony, pogodny refren. Narastające i
gęstniejące z minuty na minutę Aftermath to najbardziej liryczny
utwór na płycie. Jego rozciągnięta forma i pełniące rolę spajającego tła partie
smyczków przypominają trochę pomysły z Exogenesis:
Symphony. Długo rozkręca się także The Globalist, którego początek kpiąco
imituje muzykę z amerykańskich westernów. Zaskakujące post scriptum stanowi Kill By Drones – groteskowy pastisz polifonicznego
renesansowego motetu w całości zmontowany wyłącznie z ponakładanych partii
wokalnych Bellamy’ego.
W warstwie tekstowej
album jest mocno zaangażowany politycznie, a w zasadzie apolitycznie.
Przedmiotem ostrej krytyki staje się tutaj dehumanizacja, wykorzystywanie
technologii do zniewalania ludzkich umysłów, również – co niemniej ważne -
anihilacja emocji. (Może to nawiązanie do Orwellowskiej wizji świata przyszłości
naszkicowanej w powieści Rok 1984?). Warstwa muzyczna
jest niemniej ironiczna i atrakcyjna brzmieniowo zarazem (świetne i pomysłowe
partie gitarowe). Po raz kolejny Muse udowadnia, że ma niezwykły talent do
komponowania prostych, wyrazistych, wgryzających się w ucho riffów i tematów.
Między innymi dlatego trudno zaliczać go do rocka progresywnego, czy nawet
neoprogresywnego, jak chcieliby widzieć go niektórzy słuchacze i krytycy. Jest
po prostu dobrze zrobionym, ambitnym pop rockiem. Czyż nie takie idee
przeświecały kiedyś Queen?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz