Dream Theater, Dream Theater (2013)
James LaBrie – śpiew
John Myung – bas
John Petrucci – gitara
Jordan Rudess – instrumenty klawiszowe
Mike Mangini – perkusja
To już trzynasta studyjna płyta progmetalowej legendy zza oceanu. I, co z pozoru zaskakujące, pierwsza beztytułowa. Nie jest ani przełomowa, ani nowatorska. To – zaledwie i aż – godne podsumowanie niemal 30-letniej działalności zespołu; twórczy substytut bezpłodnego the best of-u.
Obecne są tu wszystkie te cechy, do których fani zespołu zdążyli się już przyzwyczaić: krwiste, pokręcone riffy (Enemy Inside), patetyczne, melodyjne chorusy (Behind the Veil, Bigger Picture) i, tak rzadko spotykany wśród metalowych zespołów europejskich, pozytywny, optymistyczny nastrój (The Looking Glass i happyendowe Illumination Theory). Na płycie znalazły się również aż dwa utwory instrumentalne: krótka, niespełna 3-minutowa False Awakening Suite, dobrze spełniająca funkcję uwertury oraz świetne, sprężyste i mięsiste Enigma Machine (czy główny riff nie przypomina tematu z Inspektora Gadżeta?). Na takie utwory fani Teatru Snów czekali od lat! Najsłabszym ogniwem albumu, podobnie jak na wcześniejszej płycie, jest ballada (Along for a Ride); nie zachwyca mnie także Surrender to Reason, choć to pewnie kwestia gustu. Od dawna wiadomo, że zespół najlepiej czuje się w formach ponad 10-, a jeszcze lepiej 15- minutowych. I – paradoksalnie – zwykle te najdłuższe, „epickie” utwory najbardziej zapadają w pamięć. Największą zaletą muzyki Dream Theater, również tej utrwalonej na ostatniej płycie, jest bowiem swoista symbioza przeciwieństw: mimo totalnej rapsodyczności i rozciągłości form – spójność ujawniająca się w ich całościowym oglądzie, mimo galaktyki dźwięków i rytmicznych zakrętów – przestępność i chwytliwość głównych motywów. Muzycy zawsze starają się zgrabnie połączyć to, co techniczne i ponadtechniczne, by dać wypowiedzieć się słowu.
Teksty, podobnie jak stylistyka kolejnych utworów nie one są mocno zróżnicowane, wspólnym mianownikiem większości z nich wydaje się być problem poznawania siebie, swoich pragnień i lęków. I tak Enemy Inside przekonuje, że człowiek nie ucieknie od swoich myśli i wspomnień, The Looking Glass przestrzega przed żądzą sławy za wszelką cenę, Behind the Veil ukazuje dramatyczne przeżycia ofiar porwania, The Bigger Picture przekonuje o potrzebie duchowego przewodnika. Wieńczące płytę Illimination Theory każe postawić sobie pytanie: co jest w życiu najważniejsze, za co bylibyśmy w stanie odebrać komuś życie, ale też za co poświęcić własne. Końcowa pointa uczy tego o czym pisał już Mickiewicz w Dziadach: kto nie zaznał cierpienia, nie będzie w stanie w pełni docenić szczęścia; no pain – no gain. Nie są to może tak symboliczne i głębokie wersy jak w przypadku supersuity Octavarium czy Change of Season, ale starczą, by odrobinę dać do myślenia. Trzeba tu jeszcze przyznać, że teksty te podane są dobitnie i sugestywnie. LaBrie wreszcie śpiewa jak rasowy metalowiec (przynajmniej na płycie, na koncertach pewnie znów będą fałsze…) Nota bene w tej finałowej, epickiej suicie pojawia się dłuższa, czysto instrumentalna część nagrana z pomocą smyczkowej orkiestry (zadyrygowana przez kolegę Rudessa: Erena Başbuğa – szkoda, że nie przez swoich nowych znajomych z Gdańska, którzy wydali niedawno płytę z symfonicznymi wersjami Dreamowych hitów – byłby miły akcent polski!). To pierwszy tego typu fragment w twórczości zespołu. Utrzymany jest w nastroju hollywoodzkiej muzyki filmowej, czemu nie przeszkadza nawiązanie - prawie zacytowanie - do Koncertu fortepianowego b-moll Piotra Czajkowskiego.
Nie chciałbym się zbytnio
rozpisywać na temat gry poszczególnych muzyków, ale kilka słów należy się z
pewnością Manginiemu, który od dwóch lat odświeża brzmienie zespołu. Może nie rzutuje zbyt
mocno na ogólny kształt kompozycji, ale na jego warstwę rytmiczną jak
najbardziej. Portnoy znalazł godnego następcę, choć styl gry obu muzyków znacząco
się różni. Portnoy – arcymuzykalny, spontaniczny naturszczyk, Mangini –
skrupulatny technik i esteta. Co do pozostałych muzyków – niestrudzonego w
swych perlistych solówkach Petruciego, Rudessa z klasyczną duszą, skromnego,
ale jak zwykle odwalającego ogrom wspaniałej roboty Myunga – trudno mieć
jakiekolwiek zastrzeżenia. To artyści-wirtuozi z kilkudziesięcioletnim już
stażem, świadomi swych możliwości i estetycznych celów; mistrzowie ceremonii w
swoim muzycznym Teatrze Marzeń i Snów. Trudno nie podziwiać płodności i
pomysłowości zespołu, których regularnie (z reguły co dwa lata) wydawane albumy
brzmią ciągle świeżo i, nawet jeśli stanowią „powroty do korzeni”, myszką nie
trącą.
I na koniec jeszcze jedna
refleksja natury bardziej ogólnej: (to mój pierwszy wpis, blogowa inicjacja,
dlatego pozwalam sobie na nieco szerszą wypowiedź) nie do końca rozumiem
narzekania krytyków Dream Theater wybrzydzających, że tu wszystkiego za dużo, za gęsto, za
wirtuozowsko, za patetycznie. I co z tego? A co jeśli ktoś szuka nadmiaru?
Hipertrofii środków? Tematycznej euforii? W przesadności nie ma nic złego,
zwłaszcza jeśli jest zasadna, zgrabna, dobrze ugruntowana. Cóż, jedni lubią
Mozarta inni Mahlera. Zresztą, czy można mieć pretensje do Chopina, że za dużo w jego utworach ozdobników? albo do
popularnych ostatnio Dirty Loops za ich rozbuchane interpretacje? Przecież to one
budują wyraz muzycznej treści, i stanowią o jej artystycznym kunszcie. Zgodzę się natomiast,
że nie każdy musi podejmować percepcyjne wyzwanie, jakim z pewnością jest
słuchanie tego typu muzyki. Drodzy Krytycy, Dream Theater to progressive metal, nie pop punk. A jeśli chodzi o patos – to przecież Amerykanie!
Dumny naród – koturnowa muzyka…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz