środa, 26 lutego 2014

Transatlantic, Kaleidoscope


Transatlantic, Kaleidoscope 
(27.01.2014)


Neal Morse (ex-Spock’s Beard) - instrumenty klawiszowe, gitara akustyczna, wokal
Roine Stolt (The Flower Kings) - gitara elektryczna, wokal
Pete Trewavas (Marillion) - bas, wokal
Mike Portnoy (ex-Dream Theater, Adrenaline Mob) - perkusja, wokal





Amerykańsko-brytyjsko-szwedzka supergrupa Transatlantic łączy muzyków wyjątkowych i wybitnie doświadczonych. Każdy z nich ma na swoim koncie współpracę z co najmniej kilkoma świetnymi zespołami, kilkadziesiąt nagranych płyt i tysiące koncertów. Dlatego też płyta nie zaskakuje niczym nowym, jest zaledwie i aż wypadkową stylu wypracowanego przez poszczególnych muzyków w swoich zespołach, przez co wielu słuchaczom wyda się wtórna i eklektyczna.
Da się to odczuć zarówno w ogólnym klimacie kompozycji, w niespiesznym prowadzeniu narracji, jak i archaizujących brzmieniach m.in. melotronu i organów Hammonda, których eksploatacja staje się momentami natrętna. Ale właśnie dzięki temu nowy album Transatlantic stał się czymś w rodzaju muzycznego wehikułu czasu, retrospektywnym kalejdoskopem tematów, brzmień i emocji, łączącym amerykański luz z brytyjską elegancją. Muzycy pełnymi garściami czerpią z tego, co z perspektywy czasu zdaje się być w tradycji gatunków progresywnych najcenniejsze: od poprockowych, chwytliwych refrenów Beatlesów i artystycznej niepokorności The Who, poprzez przestrzenne brzmienia i leniwą formę Pink Floyd, grację Genesis, lekkość Yes, aż po szorstkość zawiłych riffów King Crimson. Kaleidoscope brzmi świetnie, jest dopieszczony aranżacyjnie i realizatorsko, choć pomysłowością i mnogością tematów nie przebija wcześniejszych płyt (znakomity The Whirlwind!). Ponadto zdaje się być lżejszy od poprzednich zarówno jeśli chodzi o emocje, jak i treść dźwiękową.
Album otwierają i zamykają najdłuższe i najcięższe gatunkowo utwory. To, podobnie jak w przypadku poprzednich płyt, wielowątkowe suity zlepione z kilku części-utworów. Mimo rozmiarów nie przytłaczają epicką formą, wręcz przeciwnie, wciągają swą żywiołowością, lekkością i nośnością partii wokalnych. Pierwsza z nich – Into the Blue – dobrze wprowadza w retrospektywny charakter płyty. Na przemian zestawiono tu odcinki spokojne, tkane wokół głównych tematów, z odcinkami agresywniejszymi i gęściejszymi dźwiękowo. Miłym akcentem ze strony zespołu było zaproszenie Daniela Gildenlöwa z Pain of Salvation, muzyka często wspierającego Transatlantic w trasach koncertowych, do zaśpiewania jednej z centralnych części(Written In Your Heart). Drugą ścieżkę płyty wypełnia Shine opublikowany (również w formie wideoklipu) jeszcze pod koniec 2013 roku i pełniący funkcję singla zapowiadającego album. W tej wolno sączącej się, popowej balladzie na uwagę zasługuje przede wszystkim fenomenalne gitarowe solo Stolta pod koniec utworu. W Black as the Sky wtłoczono więcej energii i hardrockowego rozpędu, ale jego przewodnia myśl muzyczna nie wystarczyła do zbudowania atrakcyjnej formy. Jej pożądane urozmaicenie przynoszą jedynie polirytmiczne, klawiszowe popisy Morse’a. Tenże jest kompozytorem i wykonawcą kolejnej, akustycznej ballady Beyond the Sun, okraszonej partiami wiolonczeli (Chris Carmichael) i rozlewającej się w przestrzeni elektrycznej gitary hawajskiej (Rich Mouser). Można by ją posądzić o zbytnią mdłość i sentymentalizm, ale zdaje się, że jej zadaniem było właśnie powściągnięcie emocji przed epickim finałem płyty – ponad półgodzinnym utworem tytułowym –Kaleidoscope. Najlepsze fragmenty stanowią tutaj nie tyle przewodnie, melodyjne chorusy (ich stylistykę dobrze znają już fani solowych projektów Morse’a), co instrumentalne interludia oraz genialne kompozycyjnie i brzmieniowo solówki. Rockowa machina maksymalnie rozpędza się pod koniec suity, głównie dzięki szalejącej perkusji.
Na osobny akapit zasługuje dołączona do specjalnej edycji Kaleidoscope dodatkowa płyta z coverami (Special Edition Bonus Disc). Czterdziestoletnie, przykurzone już nieco hity zespołów takich jak Electric Light Orchestra, Focus, Small Faces czy Procol Harum zyskały nowe aranżacje i odświeżone, nieporównywalne jakościowo, brzmienia. Pozytywnie ocenić można zwłaszcza nieokrzesane Indiscipline Crimsonów z perkusyjnymi i recytatorskimi popisami Portnoy’a oraz najdłuższe w zestawieniu And You And I Yes. Muzycy Transatlantic niepostrzeżenie zmodyfikowali formę tegoż ostatniego (charakterystyczny, gitarowy wstęp pojawia się w centralnej fazie utworu), co, paradoksalnie, wyszło klasykowi na dobre.
Skąd w zespole tak silne zakorzenienie w przeszłości? Otóż, końcówka lat 60-tych i całe lata 70-te były dla muzyki popularnej czasem szczególnym i niepowtarzalnym. Nigdy później ambitne, progresywne i artrockowe zespoły nie zyskały tak wielkiej przychylności słuchaczy; w żadnej inne dekadzie nie wydano tak wielu kanonicznych dla gatunku albumów. Tymczasem dla współczesnego, przeciętnego, „masowego” muzycznego konsumenta wygórowane aspiracje kompozytorskie, mnogość skomplikowanych rytmów i tematów stały się zbyt wymagające percepcyjnie. Wciąż jednak rośnie liczba rock-fanów wierzących, że progresywne wzorce, tak pieczołowicie w latach 70-tych wypracowane, godne są – właśnie dziś, w totalnie skomercjalizowanym muzycznym świecie – kontynuacji. Dla nich powstał Kaleidoscope, w sumie prawie półtorej godziny soczystej, progrockowej muzyki w ultrakonserwatywnym wydaniu. Jedni odczytają go jako anachronizm, kolejny kapryśny gest stetryczałych rockmanów, inni jako hołd, chęć wpisania się w przygasłe pod koniec wieku XX tradycje złotej ery rocka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz