Transatlantic, Kaleidoscope
(27.01.2014)
Neal Morse (ex-Spock’s
Beard) - instrumenty klawiszowe, gitara akustyczna, wokal
Roine Stolt (The
Flower Kings) - gitara elektryczna, wokal
Pete Trewavas (Marillion)
- bas, wokal
Mike Portnoy (ex-Dream
Theater, Adrenaline Mob) - perkusja, wokal
Amerykańsko-brytyjsko-szwedzka supergrupa Transatlantic łączy
muzyków wyjątkowych i wybitnie doświadczonych. Każdy z nich ma na swoim koncie
współpracę z co najmniej kilkoma świetnymi zespołami, kilkadziesiąt nagranych
płyt i tysiące koncertów. Dlatego też płyta nie zaskakuje niczym nowym, jest
zaledwie i aż wypadkową stylu wypracowanego przez poszczególnych muzyków w
swoich zespołach, przez co wielu słuchaczom wyda się wtórna i eklektyczna.
Da
się to odczuć zarówno w ogólnym klimacie kompozycji, w niespiesznym
prowadzeniu narracji, jak i archaizujących brzmieniach m.in. melotronu i
organów Hammonda, których eksploatacja staje się momentami natrętna. Ale
właśnie dzięki temu nowy album Transatlantic stał się czymś w rodzaju
muzycznego wehikułu czasu, retrospektywnym kalejdoskopem tematów, brzmień i
emocji, łączącym amerykański luz z brytyjską elegancją. Muzycy pełnymi
garściami czerpią z tego, co z perspektywy czasu zdaje się być w tradycji
gatunków progresywnych najcenniejsze: od poprockowych, chwytliwych refrenów
Beatlesów i artystycznej niepokorności The Who, poprzez przestrzenne brzmienia
i leniwą formę Pink Floyd, grację Genesis, lekkość Yes, aż po szorstkość
zawiłych riffów King Crimson. Kaleidoscope brzmi świetnie,
jest dopieszczony aranżacyjnie i realizatorsko, choć pomysłowością i mnogością
tematów nie przebija wcześniejszych płyt (znakomity The Whirlwind!).
Ponadto zdaje się być lżejszy od poprzednich zarówno jeśli chodzi o emocje, jak
i treść dźwiękową.
Album otwierają i zamykają najdłuższe i najcięższe gatunkowo
utwory. To, podobnie jak w przypadku poprzednich płyt, wielowątkowe suity
zlepione z kilku części-utworów. Mimo rozmiarów nie przytłaczają epicką formą,
wręcz przeciwnie, wciągają swą żywiołowością, lekkością i nośnością partii
wokalnych. Pierwsza z nich – Into the Blue –
dobrze wprowadza w retrospektywny charakter płyty. Na przemian zestawiono tu
odcinki spokojne, tkane wokół głównych tematów, z odcinkami agresywniejszymi i
gęściejszymi dźwiękowo. Miłym akcentem ze strony zespołu było zaproszenie
Daniela Gildenlöwa z Pain of Salvation, muzyka często wspierającego
Transatlantic w trasach koncertowych, do zaśpiewania jednej z centralnych
części(Written In Your Heart). Drugą ścieżkę płyty wypełnia Shine opublikowany
(również w formie wideoklipu) jeszcze pod koniec 2013 roku i pełniący funkcję
singla zapowiadającego album. W tej wolno sączącej się, popowej balladzie na
uwagę zasługuje przede wszystkim fenomenalne gitarowe solo Stolta pod koniec
utworu. W Black as the Sky wtłoczono więcej energii i
hardrockowego rozpędu, ale jego przewodnia myśl muzyczna nie wystarczyła do
zbudowania atrakcyjnej formy. Jej pożądane urozmaicenie przynoszą jedynie
polirytmiczne, klawiszowe popisy Morse’a. Tenże jest kompozytorem i wykonawcą
kolejnej, akustycznej ballady Beyond the Sun, okraszonej partiami
wiolonczeli (Chris Carmichael) i rozlewającej się w przestrzeni elektrycznej
gitary hawajskiej (Rich Mouser). Można by ją posądzić o zbytnią
mdłość i sentymentalizm, ale zdaje się, że jej zadaniem było właśnie
powściągnięcie emocji przed epickim finałem płyty – ponad półgodzinnym utworem
tytułowym –Kaleidoscope. Najlepsze fragmenty stanowią tutaj nie tyle
przewodnie, melodyjne chorusy (ich stylistykę dobrze znają już fani solowych
projektów Morse’a), co instrumentalne interludia oraz genialne kompozycyjnie i
brzmieniowo solówki. Rockowa machina maksymalnie rozpędza się pod koniec suity,
głównie dzięki szalejącej perkusji.
Na osobny akapit zasługuje dołączona do specjalnej edycji Kaleidoscope dodatkowa
płyta z coverami (Special Edition Bonus Disc). Czterdziestoletnie, przykurzone
już nieco hity zespołów takich jak Electric Light Orchestra, Focus, Small Faces
czy Procol Harum zyskały nowe aranżacje i odświeżone, nieporównywalne
jakościowo, brzmienia. Pozytywnie ocenić można zwłaszcza nieokrzesane Indiscipline Crimsonów
z perkusyjnymi i recytatorskimi popisami Portnoy’a oraz najdłuższe w
zestawieniu And You And I Yes. Muzycy Transatlantic
niepostrzeżenie zmodyfikowali formę tegoż ostatniego (charakterystyczny,
gitarowy wstęp pojawia się w centralnej fazie utworu), co, paradoksalnie,
wyszło klasykowi na dobre.
Skąd w zespole tak silne zakorzenienie w przeszłości? Otóż,
końcówka lat 60-tych i całe lata 70-te były dla muzyki popularnej czasem
szczególnym i niepowtarzalnym. Nigdy później ambitne, progresywne i artrockowe
zespoły nie zyskały tak wielkiej przychylności słuchaczy; w żadnej inne
dekadzie nie wydano tak wielu kanonicznych dla gatunku albumów. Tymczasem dla
współczesnego, przeciętnego, „masowego” muzycznego konsumenta wygórowane
aspiracje kompozytorskie, mnogość skomplikowanych rytmów i tematów stały się
zbyt wymagające percepcyjnie. Wciąż jednak rośnie liczba rock-fanów wierzących,
że progresywne wzorce, tak pieczołowicie w latach 70-tych wypracowane, godne są
– właśnie dziś, w totalnie skomercjalizowanym muzycznym świecie – kontynuacji.
Dla nich powstał Kaleidoscope, w sumie prawie półtorej godziny
soczystej, progrockowej muzyki w ultrakonserwatywnym wydaniu. Jedni odczytają
go jako anachronizm, kolejny kapryśny gest stetryczałych rockmanów, inni jako
hołd, chęć wpisania się w przygasłe pod koniec wieku XX tradycje złotej ery
rocka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz