niedziela, 13 kwietnia 2014

Bigelf, Into the Maelstrom



Bigelf, Into the Maelstrom
(03.03.2014)



Damon Fox - śpiew, instrumenty klawiszowe
Mike Portnoy - perkusja
Luis Carlos Maldonado - gitara
Duffy Snowhill - bas



- Wiesz, ja to się chyba urodziłem za późno.

- A to niby czemu?

- Bo wolę odgrzebywać jakieś stare, klasyczne płyty niż szukać po omacku czegoś nowego. Weźmy na przykład takie lata 70-te; nigdy wcześniej i nigdy później nie powstało tak wiele nowatorskich, ambitnych rockowych płyt. Gusta słuchaczy też były inne, bo to się dobrze sprzedawało! Ech… Chętnie bym się wrócił do tamtych czasów.

- Przecież różne projekty „neo-retro” są właśnie teraz bardzo modne!

- Tak, doceniam je, ale ja potrzebuję prawdziwego powrotu do korzeni.

- A nowy album Bigelf? To chyba muzyka dla ciebie.

- Tak! Znam ją! „Into the Maestrom” jest genialna, jakby z innego świata. Szkoda, że tak mało zespołów obiera tę drogę.

- Nie przesadzaj, jest kilka: wiecznie młody Yes i nieśmiertelny Uriah Heep jakoś dają radę, a i Deep Purple wydał w 2013 niezłą płytę. Black Sabbath, z którego Bigelf czerpie zresztą pełnymi garściami, też coś próbował ostatnio nagrać, ale wyszło tragicznie…

- No, cóż na szczęście Bigelf to inna bajka. U nich te tradycyjne elementy progresywnego i psychodelicznego rocka bez trudu łączą się w jakąś zupełnie nową, kosmiczną konfigurację.

- A zauważ, że robią to w sumie prostymi środkami: brzmieniami przesterowanego lub rozstrojonego Hammonda, melotronowymi smyczkami i analogowymi syntezatorami, mocnym efektem echa nałożonym na wokale. W „Professor and the Madman” jest nawet sitar. No i bębny cały czas brzmią tu dość głucho, jak z innej epoki.

- Ja to nawet z początku nie poznałem Mike’a Portnoya. Bo przecież poza końcówką progresywnego „Mr Harry McQuake” jego partie są dosyć proste.

- Wiesz, myślę, że chodziło bardziej o brzmienie i wczucie się w pewien specyficzny klimat tamtych lat. I to mu się z pewnością udało.

- A gitara? Jej przesterowana wersja brzmi wręcz dziwacznie, jest brudna i ciężka do granic możliwości. W „Hypersleep” tak bzyczy, że ledwo słychać dźwięki. Na dobrą sprawę można by komuś wkręcić, że wydano to 40 lat temu.

- A które kawałki ci najbardziej leżą?

- Hmm… Płyta jest bardzo równa. To zresztą koncept album, więc staram się widzieć ją jako całość. Ale przyznam, że najszybciej zapadają w pamięć energetyczne „Alien Frequency” i „Control Freak”. „Theater of a Dreams” też jest niezłe. Przeskoki tonacyjne w drugiej części tej psychodelicznej pop-balladki mnie rozbrajają!

- Myślisz, że jej tytuł i treść może kryć jakąś animozję do zespołu Dream Theater, z którym Portnoy niedawno się rozszedł? Tekst na początku nie wydaje się przypadkowy: „Some say, you have chose the wrong way. But pay no mind to all the things that people say, 'cause they do not have a clue. You're brave to stride and come away from the ship of fools".

- Cóż. Może to faktycznie muzyczny prztyczek w nos.

- Pozostałe utwory są trudniejsze w odbiorze. Jak się tego słucha pierwszy raz to nie wiadomo gdzie jest zwrotka, a gdzie refren. Prawie każdy utwór jest dwu- lub trzyczęściowy. „Into the Maelstrom” zawiera tyle muzycznych pomysłów, ze można by nimi kilka płyt obdzielić.

- I dobrze! Za każdym razem odkrywasz coś nowego. Dlatego płyta, mimo swej oryginalności, jest tak barwna i zróżnicowana, że można by jej słuchać w kółko.

- Tylko kto ma dziś czas i ochotę na takie słuchanie?...

- Ktoś się znajdzie. Nawet w końcówce pokręconego „ITM jest kilka bardzo chwytliwych momentów.

- Dla mnie to zdecydowanie najciekawszy numer. Nie trudno odgadnąć, że pod skrótem „ITM” kryje się tytuł płyty „Into the Maelstrom”, ale też tytuł pierwszego utworu: „Increadible Time Machine”. Maelstrom to przecież wir wodny, Bigelfowi chodzi tu więc o „wir czasów”, w który chce wciągnąć słuchacza. A robi to aluzjami. Ja tam wyraźnie słyszę pseudocytaty z Beatlesów, „Us and Them Pink” Floydów, Uriah Heep. Jeszcze ten tekst w ostatniej części: „I have memories, they are sweet, so sweet to me…”.

- Lekkie i pozytywne „Already Gone też brzmi bardzo Beatlesowsko. Zresztą cała płyta brzmi jak krzyżówka Beatlesów, Pink Floydów, Black Sabbath i Alice'a Coopera. Takie smaczki budują klimat i poziom tej płyty.

- Ale czasem też Bigelf przesadzają, wręcz męczą. Riffy są w swej strukturze bardzo proste, przez co, na dłuższą metę, monotonna. Kawałki takie jak przewidywalne „Vertigod” czy przydługie „High” nie mają tyle wyrazistości i siły przebicia co hity z dawnych lat.

- Może Led Zeppelin to to nie jest, ale cieszmy się, że ta płyta w ogóle powstała. Przecież zespół w 2009 roku praktycznie się rozleciał. Gdyby nie wzajemne wsparcie lidera Damona Foxa i Mike’a Portnoya nic by z tego nie wyszło. Nie ma co ukrywać, że „Into the Maelstrom” jest przede wszystkim dziełem tego duetu.

- Przyznam, że nie mam nic przeciwko, gdyby ten duet uraczył nas kiedyś jeszcze jednym albumem...

niedziela, 23 marca 2014

Adrenaline Mob, Men of Honor






Adrenaline Mob, Men of Honor 
(18.02.2014)


Russell Allen - śpiew (Symphony X)

Mike Orlando - gitary

John Moyer - bas (Disturbed)

A. J. Pero - perkusja (Twisted Sister)




Nie ma ludzi niezastąpionych. Okazuje się, że strata tak genialnego perkusisty jak Mike Portnoy wcale nie musi zespołowi szkodzić: tak było w przypadku Dream Theater, tak jest z Adrenaline Mob, których drugi album Men of Honor świeżością i polotem dorównuje debiutowi.
Co prawda język muzyczny zespołu nieco się uprościł, ale nie stało się to jego wadą. Wartość Men of Honor tkwi bowiem nie w elementach progresywnych – takich tu znajdziemy niewiele – lecz w prostocie i sile przekazu. Płyta mieści jedenaście utworów o surowym, soczystym, amerykańskim brzmieniu i charakterze; zespół celuje w środki rodem z tradycji hard rocka i heavy metalu, z lekką domieszką grungu’e, nu metalu, a nawet rapcore’u.
Trudno o lepsze i dobitniejsze otwarcie płyty niż początkowy, instrumentalny fragment Mob Is Back. Zawziętość i energia swoistego intro nie pozostawia złudzeń co do stylistyki kolejnych ścieżek. Come On Get Up brzmi jeszcze nowocześniej i faktycznie najbardziej nadawało się na singiel zapowiadający album. Proste, wyraziste riffy, skandowane i wykrzykiwane teksty zdradzają wpływy Disturbed – macierzystego zespołu nowego basisty Adrenaline Mob Johna Moyera. Wpływy młodszych amerykańskich zespołów słyszalne są również w funkrockowym momentami Let It Know i Men of Honor. Ten ostatni kusi finezyjną gitarową solówką, ale w całość brzmi zbyt mdło i ślamazarnie jak na utwór tytułowy. Dearly Departed uderza zwięzłością muzycznej treści i pacyfistycznego przesłania tekstu. Najdłuższe, niespełna sześciominutowe Feel the Adrenaline aspiruje do roli punktu kulminacyjnego albumu. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie fakt, że utwór jest kalką – zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej – popularnego Fuel Metalliki. Przemożny wpływ thrashmetalowej legendy uwidacznia się także w najcięższym na płycie Judgement Day. Niemniej jednak utwory te stanowią kawał dobrej muzyki, z mięsistymi brzmieniami gitar i ekspresywnymi, na pół growl’owymi partiami wokalnymi (Russell Allen śpiewa tu agresywniej i ostrzej niż z Symphony X!). Jak na heavy metal przystało w każdym niemal utworze znaleźć można także szybkie, wirtuozerskie sola (House of Lies). Słabszymi ogniwami albumu są ballady. Przerysowane, archaizujące brzmienia gitar w Behind This Eyes i Fallin' to Pieces brzmią pretensjonalnie i pusto. Akustyczne Crystal Clear jeszcze jakoś się broni, ale z pewnością nie dorównuje All On The Line z pierwszego albumu zespołu.
Men of Honor pozostawia lekki niedosyt. To muzyka raczej „do samochodu”, nie zawsze sprawdzi się jako przedmiot dźwiękowej kontemplacji w wygodnym domowym fotelu. Cięte riffy i solówki, ciężki, mocny wokal spodobają się przede wszystkim fanom heavy metalu w amerykańskim wydaniu. Miłośnikom muzyki progresywnej album po kilku przesłuchaniach po prostu się znudzi.

środa, 26 lutego 2014

Transatlantic, Kaleidoscope


Transatlantic, Kaleidoscope 
(27.01.2014)


Neal Morse (ex-Spock’s Beard) - instrumenty klawiszowe, gitara akustyczna, wokal
Roine Stolt (The Flower Kings) - gitara elektryczna, wokal
Pete Trewavas (Marillion) - bas, wokal
Mike Portnoy (ex-Dream Theater, Adrenaline Mob) - perkusja, wokal





Amerykańsko-brytyjsko-szwedzka supergrupa Transatlantic łączy muzyków wyjątkowych i wybitnie doświadczonych. Każdy z nich ma na swoim koncie współpracę z co najmniej kilkoma świetnymi zespołami, kilkadziesiąt nagranych płyt i tysiące koncertów. Dlatego też płyta nie zaskakuje niczym nowym, jest zaledwie i aż wypadkową stylu wypracowanego przez poszczególnych muzyków w swoich zespołach, przez co wielu słuchaczom wyda się wtórna i eklektyczna.
Da się to odczuć zarówno w ogólnym klimacie kompozycji, w niespiesznym prowadzeniu narracji, jak i archaizujących brzmieniach m.in. melotronu i organów Hammonda, których eksploatacja staje się momentami natrętna. Ale właśnie dzięki temu nowy album Transatlantic stał się czymś w rodzaju muzycznego wehikułu czasu, retrospektywnym kalejdoskopem tematów, brzmień i emocji, łączącym amerykański luz z brytyjską elegancją. Muzycy pełnymi garściami czerpią z tego, co z perspektywy czasu zdaje się być w tradycji gatunków progresywnych najcenniejsze: od poprockowych, chwytliwych refrenów Beatlesów i artystycznej niepokorności The Who, poprzez przestrzenne brzmienia i leniwą formę Pink Floyd, grację Genesis, lekkość Yes, aż po szorstkość zawiłych riffów King Crimson. Kaleidoscope brzmi świetnie, jest dopieszczony aranżacyjnie i realizatorsko, choć pomysłowością i mnogością tematów nie przebija wcześniejszych płyt (znakomity The Whirlwind!). Ponadto zdaje się być lżejszy od poprzednich zarówno jeśli chodzi o emocje, jak i treść dźwiękową.
Album otwierają i zamykają najdłuższe i najcięższe gatunkowo utwory. To, podobnie jak w przypadku poprzednich płyt, wielowątkowe suity zlepione z kilku części-utworów. Mimo rozmiarów nie przytłaczają epicką formą, wręcz przeciwnie, wciągają swą żywiołowością, lekkością i nośnością partii wokalnych. Pierwsza z nich – Into the Blue – dobrze wprowadza w retrospektywny charakter płyty. Na przemian zestawiono tu odcinki spokojne, tkane wokół głównych tematów, z odcinkami agresywniejszymi i gęściejszymi dźwiękowo. Miłym akcentem ze strony zespołu było zaproszenie Daniela Gildenlöwa z Pain of Salvation, muzyka często wspierającego Transatlantic w trasach koncertowych, do zaśpiewania jednej z centralnych części(Written In Your Heart). Drugą ścieżkę płyty wypełnia Shine opublikowany (również w formie wideoklipu) jeszcze pod koniec 2013 roku i pełniący funkcję singla zapowiadającego album. W tej wolno sączącej się, popowej balladzie na uwagę zasługuje przede wszystkim fenomenalne gitarowe solo Stolta pod koniec utworu. W Black as the Sky wtłoczono więcej energii i hardrockowego rozpędu, ale jego przewodnia myśl muzyczna nie wystarczyła do zbudowania atrakcyjnej formy. Jej pożądane urozmaicenie przynoszą jedynie polirytmiczne, klawiszowe popisy Morse’a. Tenże jest kompozytorem i wykonawcą kolejnej, akustycznej ballady Beyond the Sun, okraszonej partiami wiolonczeli (Chris Carmichael) i rozlewającej się w przestrzeni elektrycznej gitary hawajskiej (Rich Mouser). Można by ją posądzić o zbytnią mdłość i sentymentalizm, ale zdaje się, że jej zadaniem było właśnie powściągnięcie emocji przed epickim finałem płyty – ponad półgodzinnym utworem tytułowym –Kaleidoscope. Najlepsze fragmenty stanowią tutaj nie tyle przewodnie, melodyjne chorusy (ich stylistykę dobrze znają już fani solowych projektów Morse’a), co instrumentalne interludia oraz genialne kompozycyjnie i brzmieniowo solówki. Rockowa machina maksymalnie rozpędza się pod koniec suity, głównie dzięki szalejącej perkusji.
Na osobny akapit zasługuje dołączona do specjalnej edycji Kaleidoscope dodatkowa płyta z coverami (Special Edition Bonus Disc). Czterdziestoletnie, przykurzone już nieco hity zespołów takich jak Electric Light Orchestra, Focus, Small Faces czy Procol Harum zyskały nowe aranżacje i odświeżone, nieporównywalne jakościowo, brzmienia. Pozytywnie ocenić można zwłaszcza nieokrzesane Indiscipline Crimsonów z perkusyjnymi i recytatorskimi popisami Portnoy’a oraz najdłuższe w zestawieniu And You And I Yes. Muzycy Transatlantic niepostrzeżenie zmodyfikowali formę tegoż ostatniego (charakterystyczny, gitarowy wstęp pojawia się w centralnej fazie utworu), co, paradoksalnie, wyszło klasykowi na dobre.
Skąd w zespole tak silne zakorzenienie w przeszłości? Otóż, końcówka lat 60-tych i całe lata 70-te były dla muzyki popularnej czasem szczególnym i niepowtarzalnym. Nigdy później ambitne, progresywne i artrockowe zespoły nie zyskały tak wielkiej przychylności słuchaczy; w żadnej inne dekadzie nie wydano tak wielu kanonicznych dla gatunku albumów. Tymczasem dla współczesnego, przeciętnego, „masowego” muzycznego konsumenta wygórowane aspiracje kompozytorskie, mnogość skomplikowanych rytmów i tematów stały się zbyt wymagające percepcyjnie. Wciąż jednak rośnie liczba rock-fanów wierzących, że progresywne wzorce, tak pieczołowicie w latach 70-tych wypracowane, godne są – właśnie dziś, w totalnie skomercjalizowanym muzycznym świecie – kontynuacji. Dla nich powstał Kaleidoscope, w sumie prawie półtorej godziny soczystej, progrockowej muzyki w ultrakonserwatywnym wydaniu. Jedni odczytają go jako anachronizm, kolejny kapryśny gest stetryczałych rockmanów, inni jako hołd, chęć wpisania się w przygasłe pod koniec wieku XX tradycje złotej ery rocka.

wtorek, 28 stycznia 2014

Periphery, Clear


Periphery, Clear 
(28.01.2014)

Spencer Sotelo - śpiew
Misha Mansoor - gitary, produkcja
Jake Bowen - gitary, programowanie, śpiew
Mark Holcomb - gitary
Adam Getgood - bas, programowanie
Matt Halpern - perkusja



Co mają wspólnego rockowi klasycy Emerson, Lake & Palmer i KISS z ultranowoczesnym, djentowym Periphery? Muzycznie niewiele. Ale wszystkie te zespoły w rozkwicie swej kariery wpadły na pomysł by każdy z muzyków komponował osobno. Powstała w ten sposób Ep-ka Clear wyróżnia się jednak jeszcze jedną, narzuconą sobie przez członków Periphery zasadą każda ścieżka nawiązuje do tematu napisanej wspólnie uwertury. Dzięki temu powstała płyta różnorodna i spójna jednocześnie.

 Utwory i ich kompozytorzy:
1. Overture  (Periphery)
2. The Summer Jam (J. Bowen)
3. Feed the Ground (M. Halpern)
4. Zero  (M. Mansoor)
5. The Parade of Ashes (S. Sotelo)
6. Extraneous (A. Getgood)
7. Pale Aura (M. Holcomb)

Mimo, że odpowiedzialność za ogólny kształt poszczególnych utworów spoczywała każdorazowo w rękach jednego muzyka, większe kontrasty odnaleźć można w ramach pojedynczych kompozycji, niż pomiędzy nimi. Dotyczy to przede wszystkim partii wokalnych, w których stylistyczne przeskoki rozciągają się od optymistycznych, melodyjnych dwugłosowych chorusów po rozdzierający scream i brutalny growl (Pale Aurora). Co więcej, niemal w każdym z siedmiu utworów obok prostych, chwytliwych akordów i riffów osnutych na barwnej, nieco irracjonalnej harmonii natrafić można na miażdżące ściany dźwięku oraz fragmenty tak ciężkie i gęste, że można by je kroić nożem. A jednak w ogólnym rozrachunku więcej tu momentów muzycznego wytchnienia niż na poprzedniej płycie, która stanowiła dla percepcji o wiele większe wyzwanie. Tytuł minialbumu zdaje się zatem odnosić się nie tylko do przezroczystej okładki płyty, ale i do nowych muzycznych idei – wszystko jest tu jaśniejsze, czystsze, bardziej wyraziste. Da się to odczuć w Summer Jam, Feed the Ground i Parade of Ashes z łatwo wpadającymi w ucho, niemal poprockowymi refrenami. Djentowy kręgosłup Periphery obrósł w nich tłuszczem bardziej komercyjnych metalcore’owych zespołów zza oceanu takich jak Lamb of God, Protest The Hero, a nawet Nine Inch Nails i Linkin Park, co z pewnością część wyznawców djentu uzna za ideową zdradę. Na otarcie łez pozostaną im instrumentalne, nasycone treścią i mocno progresywne Zero i Extraneous, przenicowane perkusyjnymi łamańcami i poszarpanymi, nerwowymi motywami niskich siedmio- i ośmiostrunowych gitar. Ale nawet te stanowią jedynie ułamek gatunkowego ciężaru wcześniejszych utworów Periphery. Pośród tych stylistycznych labiryntów trudno znaleźć ślad muzycznego spoiwa jakim miała się być otwierająca album Overture. Muzycy wszyli jej melodyczne pomysły dosyć głęboko; dzięki zmianom tonacji, rytmu i tempa przewodni temat – ukryty w archaizującej partii fortepianu – jest ledwie rozpoznawalny, przy pierwszych kilku słuchaniach – niedostrzegalny. (Sama zresztą uwertura, jest dosyć krótka i w brzmieniu bliższa neoprogresywnemu Muse, niż djentowi.)
Wśród fanów skupionych wokół portalu got-djent.com Periphery jest od kilku lat najpopularniejszym zespołem. A jednak, z płyty na płytę, coraz mniej zasadne staje się wpychanie ich muzyki w szufladkę jednego gatunku. Trudno się dziwić. Misha Mansoor, założyciel i kompozytorski spiritus movens zespołu, przyznaje, że djentu i metalu na co dzień raczej nie słucha. Pozostałym członkom zespołu żonglowanie konwencjami też chyba nigdy nie przeszkadzało. Tym bardziej, że łamanie radykalnych koncepcji djentu wpływem bardziej komercyjnych gatunków zdaje się być w oczach (i uszach) „słuchacza masowego” zaletą, a zatem jednym z głównych powodów niemałej popularności. Oby tylko kolejne wydawnictwa nie zatraciły przy tym oryginalności i świeżości pieczołowicie wypracowanej w poprzednich albumach. Być może Clear okaże się jedynie lekką przystawką przed pełnokrwistym daniem głównym, bowiem jeszcze w 2014 roku ma się ukazać trzecia płyta zespołu Juggernaut. W jej wypadku tytuł niczego lekkiego nie sugeruje.

czwartek, 9 stycznia 2014

Haken, The Mountain


Haken, The Mountain (2013)



Ross Jennings śpiew
Charles Griffiths gitara
Richard Henshall
gitara i instrumenty klawiszowe
Diego Tejeida
instrumenty klawiszowe
Tom MacLean  bas
Ray Hearne  perkusja





Przełom roku to dobry czas na muzyczne podsumowania, zestawienia i rankingi. Do grupy najlepszych progresywnych albumów A.D. 2013 z pewnością zalicza się The Mountain młodej brytyjskiej formacji Haken. Dla mnie, pisząc wprost, jest płytą roku.

Haken wpisuje się w gatunkowe tradycje i dziedzictwo „prastarych”, wyspiarskich mistrzów (King Crimson, Yes), ale i trochę młodszych europejskich (Pain of Salvation, Riverside, RPWL), czy amerykańskich (Spock’s Beard, Fates Warning) formacji. Muzykom udało się doskonale wyważyć środki zyskując stan formalno-treściowego balansu i brzmieniowej równowagi, bez popadania w eklektyzm i postmoderny syndrom „to brzmi jak z…”.  Metalowe i rockowe zespoły brytyjskie lubią stylistycznie sytuować się gdzieś pomiędzy mroczną, surową Skandynawią, a wesołkowatą i komercyjną Ameryką. W ramach tej przestrzeni Haken wypracował styl odrębny, wysoce oryginalny. Jego stylistyczna samodzielność dawała o sobie znać już od pierwszych płyt. Jednakże mocny start Aquarius (2010) i potwierdzenie formy w Visions (2011) na głowę pobił dojrzały lecz świeży The Mountain. Album poraża rozmaitością środków stylistycznych, mnogością motywicznych pomysłów, ale też umiejętnością ich sensownego rozplanowania, budującego konsekwentne i spójne formy. Haken po raz kolejny udowadnia, że muzyka progresywna bardzo łatwo asymiluje rozmaite, nieraz odlegle metalowi gatunki.
Proste, arcyklasycznie zbudowane i zestawiane akordy fortepianu i ambientowe tło otwierającego album The Path budują klimat wzniosły, niemal niebiański. Już po tych kilku pierwszych minutach muzyki słuchacz ma czuć, że będzie mieć do czynienia z płytą ważną i estetycznie dojrzałą, co więcej, ze szczerym i głębszym przesłaniem. Temat i słowa subtelnego The Path przywołane są jeszcze kilkukrotnie, najczytelniej w wokalnych spiętrzeniach Because It’s There i zamykającym album, instrumentalnym The Path Unbeaten. Pozostałe utwory serwują słuchaczowi większą dawkę emocji i dramatyzmu: od najbardziej optymistycznego, pędzącego krętym strumieniem kulawych rytmów i jazzujących interludiów Atlas Stone, poprzez bardziej diaboliczne i groteskowe Cockroach King (warto zwrócić tu uwagę na świetnie zmontowane partie wokalne, zwłaszcza a cappella), ciężkie, metalowe In Memoriam oraz mroczno-złowieszcze Falling Back to Earth stanowiące kulminację albumu. Kolejna, naznaczona orientalną nutą Pareidolia, przygotowuje na nostalgiczne Somebody (jego akustyczną wersję stanowi bonusowa ścieżka Nobody), którego gęstniejący finał do złudzenia przypomina złowrogie akordy Dream is Collapsing Hansa Zimmera z Nolanowskiej Incepcji. Ta ezoteryczna, spowita mgłą demonicznej harmonii niby-ballada stanowi jeden z najmocniejszych punktów płyty.
Okładka The Mountain, załączone w broszurze grafiki, tytuły utworów i teksty orbitują wokół kilku mitologicznych wątków; bezpośrednio przywołują trzy postaci: Atlasa (Atlas Stone), Syzyfa (Because It's There) i Ikara (Falling Back to Earth). Dzięki mitologicznym aluzjom i nośnej muzycznej myśli przewodniej (The Path) płyta zdradza cechy albumu koncepcyjnego. Także poetyckie i symboliczne teksty wykazują organiczną ciągłość tworząc swoistego rodzaju egzystencjalny poemat. Widać, że zespołowi zależało na wypowiedzi osobistej i emocjonalnej, ale dającej się wpisać w wymiar szerszy, bardziej uniwersalny. Tytułowa góra jest bowiem niczym innym jak metaforą ludzkiego życia, wraz z całym jego arsenałem radosnych i przykrych doznań, które nie omijają nikogo. Syzyfowa praca szarej codzienności, spełnianie z pozoru niedościgłych marzeń, za które nieraz trzeba słono płacić, bujanie w obłokach i bolesne upadki często zdają się człowiekowi wyzwaniami na miarę tytanicznego wysiłku Atlasa podtrzymującego nieboskłon. A to przecież samo życie. 

środa, 1 stycznia 2014

Dream Theater, Dream Theater


Dream Theater, Dream Theater (2013)


James LaBrie – śpiew
John Myung – bas
John Petrucci – gitara
Jordan Rudess – instrumenty klawiszowe
Mike Mangini – perkusja 



To już trzynasta studyjna płyta progmetalowej legendy zza oceanu. I, co z pozoru zaskakujące, pierwsza beztytułowa. Nie jest ani przełomowa, ani nowatorska. To – zaledwie i aż – godne podsumowanie niemal 30-letniej działalności zespołu; twórczy substytut bezpłodnego the best of-u.

Obecne są tu wszystkie te cechy, do których fani zespołu zdążyli się już przyzwyczaić: krwiste, pokręcone riffy (Enemy Inside), patetyczne, melodyjne chorusy (Behind the Veil, Bigger Picture) i, tak rzadko spotykany wśród metalowych zespołów europejskich, pozytywny, optymistyczny nastrój (The Looking Glass i happyendowe Illumination Theory). Na płycie znalazły się również aż dwa utwory instrumentalne: krótka, niespełna 3-minutowa False Awakening Suite, dobrze spełniająca funkcję uwertury oraz świetne, sprężyste i mięsiste Enigma Machine (czy główny riff nie przypomina tematu z Inspektora Gadżeta?). Na takie utwory fani Teatru Snów czekali od lat! Najsłabszym ogniwem albumu, podobnie jak na wcześniejszej płycie, jest ballada (Along for a Ride); nie zachwyca mnie także Surrender to Reason, choć to pewnie kwestia gustu. Od dawna wiadomo, że zespół najlepiej czuje się w formach ponad 10-, a jeszcze lepiej 15- minutowych. I – paradoksalnie – zwykle te najdłuższe, „epickie” utwory najbardziej zapadają w pamięć. Największą zaletą muzyki Dream Theater, również tej utrwalonej na ostatniej płycie, jest bowiem swoista symbioza przeciwieństw: mimo totalnej rapsodyczności i rozciągłości form – spójność ujawniająca się w ich całościowym oglądzie, mimo galaktyki dźwięków i rytmicznych zakrętów – przestępność i chwytliwość głównych motywów. Muzycy zawsze starają się zgrabnie połączyć to, co techniczne i ponadtechniczne, by dać wypowiedzieć się słowu.
Teksty, podobnie jak stylistyka kolejnych utworów nie one są mocno zróżnicowane, wspólnym mianownikiem większości z nich wydaje się być problem poznawania siebie, swoich pragnień i lęków. I tak Enemy Inside przekonuje, że człowiek nie ucieknie od swoich myśli i wspomnień, The Looking Glass przestrzega przed żądzą sławy za wszelką cenę, Behind the Veil ukazuje dramatyczne przeżycia ofiar porwania, The Bigger Picture przekonuje o potrzebie duchowego przewodnika. Wieńczące płytę Illimination Theory każe postawić sobie pytanie: co jest w życiu najważniejsze, za co bylibyśmy w stanie odebrać komuś życie, ale też za co poświęcić własne. Końcowa pointa uczy tego o czym pisał już Mickiewicz w Dziadach: kto nie zaznał cierpienia, nie będzie w stanie w pełni docenić szczęścia; no pain – no gain. Nie są to może tak symboliczne i głębokie wersy jak w przypadku supersuity Octavarium czy Change of Season, ale starczą, by odrobinę dać do myślenia. Trzeba tu jeszcze przyznać, że teksty te podane są dobitnie i sugestywnie. LaBrie wreszcie śpiewa jak rasowy metalowiec (przynajmniej na płycie, na koncertach pewnie znów będą fałsze…) Nota bene w tej finałowej, epickiej suicie pojawia się dłuższa, czysto instrumentalna część nagrana z pomocą smyczkowej orkiestry (zadyrygowana przez kolegę Rudessa: Erena Başbuğa – szkoda, że nie przez swoich nowych znajomych z Gdańska, którzy wydali niedawno płytę z symfonicznymi wersjami Dreamowych hitów – byłby miły akcent polski!). To pierwszy tego typu fragment w twórczości zespołu. Utrzymany jest w nastroju hollywoodzkiej muzyki filmowej, czemu nie przeszkadza nawiązanie - prawie zacytowanie - do Koncertu fortepianowego b-moll Piotra Czajkowskiego.
Nie chciałbym się zbytnio rozpisywać na temat gry poszczególnych muzyków, ale kilka słów należy się z pewnością Manginiemu, który od dwóch lat odświeża brzmienie zespołu. Może nie rzutuje zbyt mocno na ogólny kształt kompozycji, ale na jego warstwę rytmiczną jak najbardziej. Portnoy znalazł godnego następcę, choć styl gry obu muzyków znacząco się różni. Portnoy – arcymuzykalny, spontaniczny naturszczyk, Mangini – skrupulatny technik i esteta. Co do pozostałych muzyków – niestrudzonego w swych perlistych solówkach Petruciego, Rudessa z klasyczną duszą, skromnego, ale jak zwykle odwalającego ogrom wspaniałej roboty Myunga – trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. To artyści-wirtuozi z kilkudziesięcioletnim już stażem, świadomi swych możliwości i estetycznych celów; mistrzowie ceremonii w swoim muzycznym Teatrze Marzeń i Snów. Trudno nie podziwiać płodności i pomysłowości zespołu, których regularnie (z reguły co dwa lata) wydawane albumy brzmią ciągle świeżo i, nawet jeśli stanowią „powroty do korzeni”, myszką nie trącą.
I na koniec jeszcze jedna refleksja natury bardziej ogólnej: (to mój pierwszy wpis, blogowa inicjacja, dlatego pozwalam sobie na nieco szerszą wypowiedź) nie do końca rozumiem narzekania krytyków Dream Theater wybrzydzających, że tu wszystkiego za dużo, za gęsto, za wirtuozowsko, za patetycznie. I co z tego? A co jeśli ktoś szuka nadmiaru? Hipertrofii środków? Tematycznej euforii? W przesadności nie ma nic złego, zwłaszcza jeśli jest zasadna, zgrabna, dobrze ugruntowana. Cóż, jedni lubią Mozarta inni Mahlera. Zresztą, czy można mieć pretensje do Chopina, że  za dużo w jego utworach ozdobników? albo do popularnych ostatnio Dirty Loops za ich rozbuchane interpretacje? Przecież to one budują wyraz muzycznej treści, i stanowią o jej artystycznym kunszcie. Zgodzę się natomiast, że nie każdy musi podejmować percepcyjne wyzwanie, jakim z pewnością jest słuchanie tego typu muzyki. Drodzy Krytycy, Dream Theater to progressive metal, nie pop punk. A jeśli chodzi o patos – to przecież Amerykanie! Dumny naród – koturnowa muzyka…